babska komedia
zastanawiam się czy żre mnie rak. krwawię z dróg rodnych.
po owariektomii drogi te prowadzą donikąd. całodobowe
apteki i ambulatoria są mityczne. nie można tam dotrzeć
bez samochodu a sor brzmi już jak umieranie. pewnych
styksów się nie przekracza z obawy, że ciało uwierzy.
pamiętam, raz się skusiłam. lekarz zlecił badania, obejrzał ranę
po cięciu i powiedział: spokojnie, zaraz wróci pani do dziecka.
cesarka była ze dwa tygodnie temu? odpowiedziałam jakby prawda
miała nas wyzwolić z tych krwawych pogaduszek: nie urodziłam
dziecka. i wtedy zobaczyłam, jak lekarz brnie w bieli.
i wtedy zobaczyłam diabła, który wciąga nas pod skórę.
poezja konfesyjna IV o charakterze psalmicznym
proces rodzenia książek ma się tak do procesu rodzenia dzieci
jak logika niesprzeczności do działań obecnego rządu –
powiedziałam a ty się zaśmiałeś. a to wcale nie jest śmieszne.
bywa, że musimy sublimować, strajkować, wycinać na(rządy)
tak często jak skórki.
tutaj nie znaczy już tylko we mnie. to zaczyna (mi) przechodzić
na inne obszary. i pojawia się ta kujawska ziemia, i zmarła ciotka
przestaje mieć wymiar osobisty a okazuje się być sprawą narodową.
chciałabym, aby dla przykładu, zmartwychwstała i zastrzeliła
jakiegoś faszystę na naszych oczach. bo kiedyś to my mogliśmy
w nich strzelać, niedługo oni w nas będą.
***
nie możesz mieć domu pełnego dzieci,
więc dam ci dom pełen zwierząt.
którejś nocy zmieniłam się w łasicę,
zagryzłam cię – większego ode mnie
i od tamtej pory nocami zmieniam się
w jenota.
napinam prążkowane wersami mięśnie.
mogłabym tak (dosłownie) dobiec pod las
aniołowski, ze starego domu wyjeść zapasy wilgoci
i światła, wyssać wszystkie ich ciąże jak jajka,
(dziwne, co pożądanie robi z głupimi ludźmi.)
i chociaż nie możesz mieć domu pełnego dzieci,
dam ci dom pełen zwierząt, poezji i truchła.
nie można mieć dziecka w krainie umarłych
oglądamy razem księgę życia, córeczko.
manolo schodzi do krainy umarłych
po swoją marię.
to jeszcze za wcześnie na dantego.
kiedyś opowiem ci o gnuśnych papieżach,
beatrycze i wielkim leju albo chociażby
o robinie williamsie w roli podróżnika
przez zaświaty.
nigdy nie opowiem ci jednak, że ja tam bywam
i że czasem moje ręce wydają się nie istnieć.
albo nogi. trochę jakby, okazjonalnie,
brakowało mi ciała.
oglądamy razem księgę życia. manolo
dowiaduje się, że tu, pod ziemią może
połączyć się z ukochaną. wstajesz,
prychasz, kręcisz główką i zauważasz:
ale nie można mieć dziecka w krainie umarłych.
a ja dokładnie wiem o czym mówisz.
drewno (w prostych słowach)
kupiłam kiedyś na targu staroci kołyskę.
gdybym miała zdefiniować nagość,
byłoby nią właśnie to – surowe drewno,
widoczne słoje i ślady po kornikach
(totalna nagość to również eksploracja
wnętrza).
mogła należeć do chłopskiej
rodziny z początku dwudziestego wieku,
do nagiego słowa „bodaj”, do bosych stóp,
rozwianych włosów. próbowałeś wydrzeć
z niej tę nagość, pokryć farbą i pluszem,
ocieplić, zmiękczyć.
a potem nie urodziło się dziecko.
porąbałeś kołyskę siekierą i widziałam:
drewno blade jak ciało, drewno nagie
jak rozpacz, widziałam farbę brązową
i krew, która zdążyła skrzepnąć,
bo oczekujemy już zimy. podchodzisz
do kosza z drewnem jakbym to była ja.
rodzę ciało i krew, suche mięśnie, połamane
rączki. zrobi się cieplej – mówisz.
między nami pękają drzewa, walczy ogień i pył.
krakowiak
chciałam zaprosić cię tutaj, ale jestem po lekturze grynberga.
myślisz: minęło osiemdziesiąt lat. czas w tej materii nie mija,
gdy tą materią jest polska.
chciałam zaprosić cię tutaj, ale w tym miejscu pękają szwy
i serca. moje ciało i ta ziemia – bardzo kruche, więc sam rozumiesz.
już raz zrezygnowałeś. nie czekałam na czerwień, ale i tak spłynęła ze mnie
jak wstążka. to jakiś chory taniec. tutaj wszystko kręci się w obiegu zamkniętym,
czymś w rodzaju zaburzenia rytmicznego,
z którego wyrwałeś się, z którego wyrywają się ludzie na dwa sposoby.
mówi się o nich: martwi i emigranci.
mischling
nie pamiętam jak to powiedziałeś.
nasz tata był żydem
czy nasza mama była żydówką.
na stole stał talerz z pokrojonymi
w ćwiartki jabłkami (mam obsesję
jabłek, których właściwie nie lubię
i teraz wiem, że zaczęło się od ciebie.
przywoziłeś je w skórzanej teczce,
pachniały skórą i zawsze
wydawało mi się, że jabłko to ciało).
ktoś był nieślubnym dzieckiem żyda
ktoś był austriackim żydem
mówili potem
kiedy kroję jabłka w ćwiartki
myślę o ustawach – że was dotyczyły,
że wiedziałeś tylko ty, że niejasne
metryki tworzą czasem jasną przyszłość
i pada na mnie światło
i sok skapuje mi po palcach.
a polska bywa ciałem, które jak ułamek
dzieli nas pomiędzy ich wszystkich.

fot. z archiwum autorki
Katarzyna Zwolska-Płus: mama, żona, asystentka uczelniana, nauczycielka języka polskiego, filozofii, etyki i wiedzy o społeczeństwie w alternatywnej szkole ALA w Częstochowie, tutorka, miłośniczka gór i podróży pociągiem. Publikowała poezję między innymi w „Dwutygodniku”, „sZAFie”, „2miesięczniku”, „Migotaniach”, „Helikopterze”, „Fabulariach”, oraz na stronach Salonu Literackiego, Fundacji Karpowicza, Śląskiej Strefy Gender, prozę w „Nowym BregArcie”i „Helikopterze”. Jedna z redaktorek Babińca Literackiego.
Autorka książki poetyckiej „Cud i Anomalia”, Brzeg 2017.