poeci dojrzewają powoli
nie wiem dlaczego polubiłam chaos
nawet wstaję do góry nogami
zero systematyczności
od wschodu do zachodu
w pociągu rzeczywistości tylko kawa i wiatr
i jak gdyby nigdy nic spokój
wiem że istnieje świat równoległy
tylko zawsze gdzieś obok
przezroczysta przestrzeń jest tak bliska
a oddalona o kilometry stąd
z każdym martwym rokiem
coraz trudniej jest istnieć tylko w wierszach
właściwie jutra są banalnie proste
nigdy nie byłam lżejsza od pragnień
ani cięższa od wstydu
spełniałam wszystkie wczoraj
rzucając myśli na wiatr
który wyrywa drzewom dłonie
a potem układa je na stos
dzisiaj stałam się kamieniem
złożonym z drobin piasku
którym urwano skrzydła do lotu
siedemnasta czterdzieści i cztery
kiedy sen nie ma końca a drżenia wywołują dreszcze
wskazówki zegara łamią dotychczasowy spokój
spełnił się sen o czerni w złotych sercach cerkwi
i noc rozerwała światło dnia
teraz na pograniczu przebudzenia i modlitwy
rozpalam płomień naszych wzruszeń – tato
w roli głównej
od ciebie do mnie tylko jedno mrugnięcie
zwykłe zatrzepotanie skrzydłami
jeden krótki oddech
myśl
kiedy tak stoimy po obu stronach kartki
szelest budzi w nas zaledwie pragnienia
i chociaż obie mamy siebie nawzajem
czytają nas jednapodrugiej
w słońcu spojrzenia wcale nie bledną
o jeden przedświt za daleko
za głęboko wpadam
malując nasturcje na śniegu
przede mną tyle dróg bez zakrętów
spojrzeń za horyzont
i kolejnych poświtów
bez ciebie
między niebem a ziemią jest przystań
wyrzekam się win i ciała nie
sprzedam za kary
bezwinna
niech spłonie w poczekalni
samobójczyń z wyziębienia
wszystko ma swój początek i koniec
nie nazywaj mnie po imieniu
zamieszkała we mnie zmierzchlina
jak nałogowa palaczka wypala i rodzi nowotwory
niezniszczalna jak plastik
warstwowo przenika międzytkanki i wrasta
w niepokój przedsionków
wysysa pamięć wczorajszych nauk
po omacku łapię się białych ścian
malując dłońmi początki i końce głodów
od przystanku do przystanku i pauz
czasami dochodzę do ciasnych przesmyków
oddycham suchą poczytalnością
tlenem rzeczywistych spojrzeń
pozbawiona odpowiedzialności
tnę nadgarstki kolejnym stacjom
krzyk rozrywa miesiące na kwadranse
segregując minuty na moje twoje i nasze
w gruncie rzeczy jest mi wszystko jedno
jak krwawią wspomnienia
w geście (nie)przyzwolenia
posłuchaj mnie uważnie
(bo słowa zawsze można zrozumieć inaczej)
zmierzch stał się ostatnio nad wyraz spokojny
jakby niebo dochodziło tylko do ramion
dalej tylko przecinki usta i czasami cudzysłów
(kiedy szkoda zamieniać zdania na własne)
nie udzielaj już wskazówek – dawno zbłądziłam
nie trzymam się drogowskazów
wyrzucam niechciane komunikaty
(absolutnie nie polecam czytania moich myśli)
gdybyś nie zauważyła – jestem zwyczajnie szara
pod skurczonym niebem rozkładam ramiona
jest we mnie cisza jak oddech
łagodniejsza od wiatru który rąbie drwa
zanim patyną zarosną dłonie
zamieszkałam w starej sieni
pełnej żywokostów i macierzanek
w niedorosłości szarych ścian
pode mną korzenie zmurszałej ziemi
puste pola z widokiem na przedświt
i sad rozmiękły od soczystych jabłoni
od nich uczę się trwania
leniwie rozwieszam kolejne poranki
obudziłeś we mnie same niedorzeczności
(po)sny rozcinają nadgarstki
jakby chciały na wolność wypuścić
wszystkie skrzepliny
biegnę ku niekończącym się iluzjom
krzywe krawężniki kaleczą stopy
a ból ma posmak pomarańczy
kiedyś się odnajdę
i zniknę za bladoróżowym dreszczem
fot. z archiwum autora
Iwona Żukowska: Dojrzała kobieta, twardo stąpająca po ziemi, która czasami chwyta wiatr rozrzucający jej myśli. Łapie je wtedy i wiąże na nich supełki, które zamienia w słowa .