lucrum cessans
między nami nie ma już niczego.
marzyłam o kocie, a nie o dziecku, mówisz,
a twoje usta zdają się falować. chciałabym wierzyć,
że w środku jest ciebie mniej o jedno serce,
o tupot stóp na butwiejącej posadzce,
o pierwsze świadome jestem,
kocham.
nasze miasto kurczy się, rozprasza.
zaginam więc czasoprzestrzeń, by przez chwilę
znaleźć się bliżej jego centrum. jestem pewna,
że jeszcze możesz oddychać. mrugasz nerwowo,
jakbyś pod powiekami nosiła grzech pierworodny,
nieuzasadniony lęk.
tkwię tutaj z tobą, za drzwiami noc
zmienia się w poranek. zaczekam aż zaśniesz,
tylko wtedy szepty zza sąsiadujących ścian milkną
w obawie przed rozpoznaniem. masz wiele ciał
a każde z nich własną historię. tej jednej
nigdy mi nie opowiesz.
Resurgam
wzmaga się wiatr. kobiety o szczupłych twarzach
przemykają pod moimi oknami. nie jestem pewna
słuszności swoich wyborów. tam –
świat bezwarunkowo pragnący poparcia. tu ciemność,
niezasłane łóżka; ptaki, z których gardeł wydobywa się pisk.
to szloch – mówisz, a ja chowam się w tobie
nie bacząc na konsekwencje. obiecujesz: to minie.
leżymy więc dalej. twarz obok twarzy,
ciało obok ciała, które stało się skrawkiem godnym spożywania.
niedaleko wiatr niesie ledwie słyszalne fragmenty modlitwy;
to ja, to ty. to nasze wspólne nawrócenie. nagła potrzeba serca,
które gaśnie przy obrocie. ciało: niebieskie krąży nad nami,
właściwe – wygłodniały sęp.
ostatnio
jest mnie więcej w miejscach, których nie potrafię zrozumieć.
zamykam oczy i udaję, że stanowię ich część, wtapiam się
między wersy. stawiam chwiejne kroki na fotografiach,
na których główną rolę odgrywa podmuch wiatru,
odpowiednio padający promień; wyimaginowana historia
opisana wyłącznie na soczewce.
opowiadam ją potem przed snem. opuszczam swoje ciało
i czekam na ciebie. tak mija kolejny już październik.
suche powietrze rozwiewa liście, a las kurczy się od tego,
szeleści. bierze ostatni w tym roku wdech.
i wiesz, mogłabym mówić mniej, zwłaszcza wieczorami;
wtedy coś gęstego pełza po parapetach, wciska się
w szczeliny. właśnie wieczorami najbardziej nie wiem
kim jestem.
potem przychodzi poranek, rozluźniam powieki
i znów staję się tylko ciałem, bezszelestnie uciążliwym.
przez chwilę obleczonym jedynie w cudzy sen.
w drodze
ciemniejące niebo ujawnia prawdziwe zamiary. malarz,
który do tej pory tylko biernie przyglądał się sztuce,
rusza w tan. stukot kół rozchodzi się w przestrzeni.
nie wiem, ile kilometrów brakuje ci do celu,
na ilu kanapach przymknąłeś szarzejące oko.
dziś w drodze zmieniasz kształt, odkrywasz kontynent,
do którego wciąż nie dotarł żaden kartograf, nawet ptak.
siedzę tuż obok, przesuwam obrazy jak zdjęcia
na rzutniku. od dziś będzie służył tylko wyobraźni.
nie mniej i nie więcej potrzeba, kiedy podmuch zamyka
okno, dzień chyli się ku końcowi.
stacja docelowa jest jak zamknięta książka
lub dłoń trzymająca spis wszystkich dostępnych.
jak pociąg zawsze w drodze. może gdzieś za zakrętem
tkwi wyryty w kamieniu powód. może pretekst.
o dwudziestej drugiej
nadal chodzimy ulicami. zamglone latarnie wskazują,
że to jesień. odchylam się nawet miarowo,
tylko krok jakby niepewny. przechwytujesz mnie w locie
na jedną z płaskich planet. rozbijają się o nie szklanki, butelki,
słoiki i telewizory. rozbijają zwłaszcza wtedy,
kiedy panuje pogoda na rozwiązywanie małżeństw.
stałem kiedyś pod znajomym balkonem, w taką noc jak dziś.
słuchałem tłumionych krzyków i pisałem wiersze o kobietach,
które zamiast makijażu noszą nieustającą samotność.
o kobietach, które zawsze same malują paznokcie,
jakby jednym ruchem chciały pozacierać ślady –
szedłem nimi w tę noc i ty szłaś obok mnie, jak zwykle
przerysowana. doganiał nas czas uprzejmych pożegnań,
czas bezalkoholowych drinków w kolorze złota,
obcego zapachu pościeli. za plecami znów tłukli butelki,
rozbijali je o szarą platformę chodnika. ja uciekałem,
uciekałem.
Mezenchyma
przegrzanie synaps. znów kotłujemy się niepozorni
we wczorajszej pościeli. świat ma smak benzydaminy,
ściany kolor przydymionego szkła. odbija się od nich
światło – dopiero co przenikło przez zasłony
i skórę, przeszło przez nas na wylot,
uderzyło w strunę. wydaje mi się, że jutro
miasto zamknie nas tu na dobre. odgrodzi
od jesiennego powietrza, spadających liści,
co jak dzieci przyssane do piersi, lgną do podłoża.
wymieniamy się mocą etanolu: kiedy wkroczy
w usta, gardło, przeleje się przez ciało,
dotrze do nas świadomość zbliżającej się nocy.
byłem kiedyś sam, miałem dwadzieścia lat,
dwadzieścia dni, dwadzieścia wierszy do napisania.
KISS nie wystarczy. tej nocy planujemy poszerzyć
listę przebojów, linię bioder, zmniejszyć
odległość języków. nikt przecież
nie będzie pytał ciszy o pozwolenie.
z t. Pandemonium (Wyd. Eperons-Ostrogi, 2015 Kraków)
Hibernacja
w tym roku zima zastała nas pustych,
wyblakłych od westchnień i jęków.
wewnątrz ścian brakuje powietrza
i coraz bardziej uciążliwe
staje się wzajemne obcowanie.
za oknem rozszalał się sen,
nagie dzieci zostawiające ślady stóp,
iglo, do którego żadne z nas się nie zmieści.
powiedziałbym, że ta biel razi oczy,
podnosi ręce do skroni w poddańczym geście,
ale trzymasz mnie za ramiona; gotowa,
by w każdej chwili stąd uciec.
przyłączam się więc do czekania:
moje stopy wrastają w zmarzniętą ziemię,
stanowię teraz korzeń i fundament.
odkrywam największą samotność,
jaką może uczynić człowiek.
z t. Pandemonium (Wyd. Eperons-Ostrogi, 2015 Kraków)
come out, come out
jest cicho. w ciszy wszystko widzę wyraźniej.
twoje dłonie na moich piersiach, twoje uda
między moimi udami. na parapecie przysiada
motyl, ma skrzydła w kolorze różowego złota
i różowo-złote jest moje wnętrze, kiedy do niego
przybijasz. płyniesz we mnie, ja pływam daleko.
za horyzontem mieni się pierwszy promień słońca.
oddycham szeptem, bo ciszy nie wolno naruszyć.
za ścianą szmerem budzą się kolejne zwierzęta,
potem tu wejdą i wejdą we mnie, zmienią cię
i położysz się spać. mnie spać nie wolno, mnie
spać nie potrzeba. sikorka na gałęzi kręci łebkiem
i ona też za chwilę stąd odejdzie. skrzypią drzwi
i podłogi, skrzypi jego głos na zakończenie.
w wiadomościach pewnie mówią o zaginionych
dzieciach i dziewczętach, których nikt już nie szuka.
o mężczyznach, którzy je kiedyś i gdzieś zabrali.
nie mówią o różowo-złotych wnętrzach i lęku,
o rozdzierającej potrzebie stania się motylem.
w wiadomościach kobieta w czystej marynarce nie wie
o moich brudnych myślach ani o kawałku szkła
ściskanym w ręce.
fot. z archiwum autorki
Anna Musiał: ur. w Poznaniu. Autorka tomu poezji Pandemonium (Wyd. Eperons-Ostrogi, 2015). Jej wiersze publikowały m.in.: Wyspa, sZAFa, Metafora, Babiniec Literacki, 2Miesięcznik, Helikopter oraz Magazyn Literacki Minotauryda, Pocztówki Literackie ODRY, Salon Literacki, PKPzin, Kulturalnik Poznański i Magazyn Przestrzeń. Laureatka Srebrnej Łyżeczki 2014 portalu Herbatka u Heleny. W 2017 roku wiersze autorki znalazły się w antologii 2Miesięcznika pt. „Grała w nas gra” (pod redakcją Rafała Różewicza) i „Antologii Poetów Polskich 2017” wyd. Pisarze.pl. Jedna z redaktorek Babińca Literackiego. Prowadzi blog autorski: annamusial.com. Prywatnie pasjonatka kolarstwa, fotografii i kina koreańskiego. Mieszka pod Poznaniem.