Z tomu: „Perpektywa powietrzna” (wydawnictwo Mons Admirabilis, 2017)
Perspektywa powietrzna
Droga ciągnęła się godzinami.
Pola pszenicy bez początku i końca, nakrapiane na
czerwono i niebiesko.
Chmury nad horyzontem jak śpiące hipopotamy.
Wkładałam rękę, małe spocone zwierzątko, w wielką
dłoń ojca.
Kłułam go pierścionkiem z motylem.
Las pełen skarbów,
maślaki z sosnową posypką, szmaragdowe butelki
i drobne czaszki jeleni.
Przerażała mnie ich gładkość.
Ojciec wyjaśniał, że to dzięki mrówkom,
i wyciągał z wojskowego plecaka
owinięte w folię kawałki bloku czekoladowego.
Jadłam ich tyle, że zaczynało mnie mdlić.
A potem stawałam na palcach i wyciągałam ręce
wysoko do nieba,
żeby motyl z pierścionka mógł odfrunąć.
W katedrach drzew dzięcioł wybijał godziny.
Biły dzwony, na życie.
A więc ta tasiemka, ta nitka, to droga, którą pamiętam?
A więc ten zagajnik to las?
A więc ta chatynka, ta budka, to tamten dom?
Przysiadam nieśmiało na brzegu sofy.
– Nie syp tyle cukru, Alicjo – strofuje mnie ojciec.
A w każdym razie ktoś, kto się podaje za ojca.
Muszę kucnąć, żeby słyszał, co do niego mówię.
– Gdzie jest kot? – pytam.
– Nie żartuj – odpowiada i wskakuje mi na kolana. – Zjedz lepiej coś.
Na talerzyku leżą kawałki burej czekoladowej masy.
– Zawsze lubiłaś blok czekoladowy – mówi.
Czekolada pokryta jest dziwnym, szarym nalotem,
jednak posłusznie kładę kawałek na języku i pozwalam sobie poczuć tamten smak.
Dopiero w domu rozpakowuję prezent.
«Dzieciństwo» – zestaw do zabawy. Domek dla lalek
z wyposażeniem. Elementy w transporcie
poprzemieszczały się, porozrzucały.
Zajmuje mi trochę czasu, żeby to wszystko poukładać.
Figurka ojca. Jego miniaturowe okulary,
„Express Wieczorny” z cienkiego pergaminu.
Garnuszki i filiżanki wielkości paznokcia.
Mały telewizor na okrągłą bateryjkę, w którym Isaura
w geście przerażenia podnosi rękę do ust.
Plastikowy kot oklejony prawdziwym futrem.
W końcu znajduję, wciśniętą w kąt, małą figurkę
z jasnymi lokami,
trochę się poobtłukiwała,
a talerzyk, który trzyma w ręku jest pusty.
Ale nadal się uśmiecha,
jeszcze na miejscu,
jeszcze do kompletu.
Suchy ocean
Jak bolą te przestrzenie bez dotyku.
Godziny sprawdzane zbyt często.
Aborcja słów.
W oddaleniu, na drugiej krawędzi łóżka
przyciska brzuch do prześcieradła,
a puste pomiędzy gęstnieje jak wata.
Twardnieje w tym bólu na kamień.
Twardnieje na własny pomnik.
A więc nie zmartwychwstaną, chociaż jeszcze żywi.
Nie zmartwychwstanie między nimi
nawet ta ostatnia godzina.
Chciałaby krzyczeć, że nikt jej nie uprzedził,
że każdy pierwszy raz jest przecież zapowiedzią końca,
że każde narodziny noszą w sobie śmierć.
Chciałaby krzyczeć, że nikt jej nie uprzedził,
że jej piersi mogą okrągleć tylko pod jego dłońmi,
że jej uda mogą jaśnieć tylko pod jego spojrzeniem.
Dotyka swoich piersi i ud.
Są ciepłe i suche jak spękana ziemia.
Albo jak nagrzane słońcem kości.
Chciałaby krzyczeć, że nikt jej nie uprzedził,
że będzie leżała obok niego miesiącami bez snu
horyzontalna, ale bez horyzontu.
Nawet cienkiej kreski, nie mówiąc o statku,
nawet dziecięcego koła do pływania.
Jak martwa foka, którą ocean wyrzucił na brzeg.
I wtedy z przerażeniem zauważa,
że tam, gdzie kiedyś były palce, dłonie,
są tylko suche, twarde źdźbła trawy,
zaczyna wtapiać się w palony brąz ziemi,
zarasta.
I wtedy rozumie, że taką dano nam ziemskość,
taką wieczność,
suchy ocean bez horyzontu
i ciągnące się nieskończenie drogi
wyschniętego krwiobiegu.
Przystanek łąka
W niektóre miejsca
nie powinno się wracać…
Nie wiem, po co tam pojechałam.
Ostry zapach skaju, nieumytych mężczyzn,
paragon zamiast biletu.
Przystanek łąka.
To tutaj, to kiedyś.
Rozchylam sierść traw
szukając ciepłego ciała ziemi,
dotykam nieba rozpalonego rumiankami gwiazd
i nagle ta ziemia, te trawy pachną tobą.
Nie wiem już, gdzie jest góra, gdzie dół,
gdzie niebo, gdzie ziemia,
i nie wiem, czy to trawa tak kłuje, czy twoja broda.
Śmiałam się, że wszystko w niej jest,
teraz też znajduję: papierek po cukierku i małe ptasie
gniazdo.
Połknąłeś słońce, które wciąż grzeje pod twoim pępkiem.
W nagłym drżeniu sięgam dłonią daleko
i zgniatam delikatne makowe płatki na miazgę,
potem umaluję się nimi dla ciebie jak szminką.
Ale świat się rozjaśnia, niechciany,
mrużę oczy –
coś zasklepiło się, stwardniało.
Niespokojnymi rękami rozgarniam trawy i rumianki,
kopię w piachu palcami,
rozrywam jak pieczonego kurczaka,
oszalała z głodu.
I modlę się, żeby rozstąpiła się ziemia
i przywróciła mi ciebie, jak ocean wypluwa
wraki statków, gumowce i meduzy,
ale tam, pod zielonym niebem pełnym rumiankowych
gwiazd,
tylko białe i ciepłe kości
innych kochanków.
Najgorętszy sierpień od dziesięciu lat – informuje mnie
sąsiad.
Najsmutniejszy sierpień – odpowiadam, ale niedosłyszy.
Sobota nie martwi się temperaturą ani złymi snami,
płynie.
Tonę w ciepłej wannie i postanawiam coś zrobić z nią,
ze sobą.
Kupię leżak i parasol.
I będę pić mocną kawę z zimnym lodem, na balkonie.
Z balkonu nie słychać, że nikt nie dzwoni.
W Ikei dostaję orgazmu od klimatyzacji, jem klopsiki,
kupuję zestaw do wysiewu ziół, komplet pojemników
Hemsmak
i roślinę o nazwie Cycas rezoluta.
Znudzony mężczyzna parska śmiechem,
BO to nie sezon na leżaki.
Są krzesła ogrodowe, w promocji, trzydzieści dziewięć
dziewięćdziesiąt,
tanio wychodzi ta moja pojedynczość.
Wracam przez Warszawę oszołomioną upałem.
Nagle wszystko nieruchomieje,
nawet kudłaty pies sąsiada leży z pyskiem jak maska.
Godzina zero.
Między drzewami miga sylwetka mężczyzny.
W jego stronę biegnie młoda dziewczyna.
Przywierają do siebie brudni, przerażeni i martwi.
Jakże im zazdroszczę.
Tramwaje ruszają,
piwa w reklamówce brzęczą,
pies podnosi łeb.
Siedzę potem na balkonie,
na twardym, pasiastym krześle ogrodowym,
myśląc, że to nie sezon na leżaki,
ani nie sezon na miłość
i wypatrując tej dwójki
do bólu w oślepionych słońcem oczach.
Z tomu „Ślady” (wydawnictwo Mons Admirabilis, 2013)
To było jeszcze zanim przyszła ostatnia fala
Kiedy przypomniał sobie o Alice
Nie to, żeby myślał o niej zbyt często
Tak jak nie myśli się o meblach
Nie wspomina książek ustawionych rzędem
A jednak sobie przypomniał o Alice
O tym, że się odwrócił od jej piersi nad ranem
Była chętna, rozgrzana, a on pozwolił jej zasnąć
Jakby mógł ją jeszcze kiedyś objąć
Jadł potem płatki i patrzył na wodę
Myśląc o tym, jak oceany łączą się nad przesmykiem
lądu
Mieszają się ze sobą jak ślina jego i Alice
A i tak pozostają różne i osobne
Kiedy wychodził, jeszcze spała
Słońce bezlitośnie odkryło jej zmarszczki w kącikach ust
Wyglądała jak jedna z tych zdechłych ryb w porcie w
Rhodes
To było jeszcze zanim przyszła ostatnia fala
Kiedy przypomniał sobie o Alice
O tym, że nie powiedział jej, że ją kocha
Teraz jej twarz powróciła a fala
rozbryznęła się w wachlarz kropel
Które wyschły po chwili jak ziarenka ryżu
Nie zaludnił ziemi. Nie zostawi po sobie
Synów, którzy grają w szkolnej drużynie futbolowej
Ani rudowłosej córki studiującej w Oxfordzie
Myśli z przerażeniem, że zostanie po nim
Tylko Alice – przez lat ile: trzydzieści czy dziesięć
Będzie w jej pamięci? Tylko w jej pamięci.
Zdawało się, że ocean zamarzł
Ostatnia fala wysklepiła się jak kościół
Stał na środku i krzyczał
Z niepotrzebną deską surfingową
Od sinych posadzek i ścian
odbijało się echem imię Alice
Umoczyła swoje białe włosy w czerwonej farbie
Ma oprawki z napisem Fuck the system
i T-shirt z panterą
Na stoliku z pełnych piersi
Rozstawia lalczany serwis do kawy Made In China.
Po jednej stronie siada ona
Po drugiej sadza lalkę z dzieciństwa
I leje łzy do pełna
W miniaturowe filiżanki z porcelany
I mówi och, moja Margot
Znowu ich dzisiaj widziałam.
Ich oczy śmiejące się, kurze łapki jak słoneczne
promienie
Ich dłonie splecione jak koszyk, ich usta rozchylone.
Czy myślisz, że niektórym kobietom to się po prostu
przydarza
Lub w jakiś szczególny sposób na to zasłużyły?
Mają lepsze ubrania, lepsze rzęsy, lepiej pachną
Perfumy, chustki, szminki i buty od Diora?
Może są pełne cnót. Częściej chodzą do kościoła
Albo nie chodzą wcale. Śmieją się lub smucą.
Są bardziej, są więcej, są bezgranicznie.
Och, moja Margot
Znowu ich dzisiaj widziałam
Zawsze stają obok mnie
On mnie przypadkiem dotknął, gdy szukał biletu
Jak ciepła była jego dłoń, Margot.
Jeżdżą tym samym tramwajem, a ja umieram, Margot
A ja umieram.
Gdzieś między jawą a snem
Gdzieś między dniem a nocą
Postanowiłam, że będę cię kochać
Dawno nie padał śnieg
Nagie gałęzie cięły niebo na plastry
W altance na skraju świata
Kloszard z kloszardką
Zgniatali liryki miłosne
I rzucali w ogień
Gdzieś między jawą a snem
Gdzieś między światłem a mrokiem
Postanowiłam, że będę cię kochać
Nasz dom obrósł w sople
Bezlitośnie jasne i ostre
I martwe dłonie liści
Zrozumiałam, że każdy nasz wspólny dzień
Będzie świętem
Zmarłych
Jeśli tego kawałka lodu,
Który utkwił ci pod powieką
Nie uda mi się rozpuścić łzami
Gdzieś między jawą a snem
Gdzieś między skałą a cieniem
Między kształtem a powidokiem
Postanowiłam, że będę cię kochać
Tak jak postanawia się walczyć i zginąć
Albo nie walczyć – i przeżyć
Żyć lub umrzeć
Postanowiłam, że będę cię kochać
Aż po horyzont
fot. z archiwum autorki
Joanna Jagiełło: z zawodu anglistka. Pracowała jako dziennikarka, nauczycielka, redaktorka. Z zamiłowania: pisarka, malarka, poetka, pieśniarka.
Jest autorką powieści dla dorosłych Hotel dla twoich rzeczy i Taki wstyd, młodzieży Kawa z kardamonem, Czekolada z chili, Tiramisu z truskawkami, Zielone martensy (wszystkie cztery zostały też przetłumaczone na ukraiński i wydane na Ukrainie), książek dla dzieci: Oko w oko z diplodokiem, Babula Babalunga, Różowe babeczki oraz Pamiętnik Czachy (który zilustrowała) a także tomików poetyckich: Moje pierwsze donikąd, Ślady i Perspektywa powietrzna.
Od kilku lat maluje. Brała udział w wystawach zbiorowych i indywidualnych. Jest związana z warszawską Galerią Piecową, gdzie współtworzy wydarzenia malarskie i literackie. Interesuje ją połączenie realizmu i abstrakcji, malarstwo pełne emocji, opowiadające o bolączkach współczesności: samotności, wyobcowaniu, niemożności komunikacji.
Oprócz literatury i malarstwa zajmuje się grą na gitarze. Śpiewa piosenki z repertuaru wielu artystów a także utwory z własną muzyką i tekstem.