Arytmia
Przez ciebie za oknem widzę pięciolinię.
Wiem, ktoś mi powiedział – to zła partytura.
Nie cytra, nie harfa – firanka, gipiura,
a wróble nie nuty przysnęły niewinnie.
Zegarek z batutą, metronom pod skórą –
przyspiesza – to słychać; i bez stetoskopu.
Od czasu do czasu jak w multanki płotu
podmucha, zagwiżdże – złośliwa wichura.
Ciebie jednak nie ma – mojego szeptuna;
więc kto mi poradzi na złamane takty?
Ta jedna najcieńsza przerwała się struna,
choć mogłeś mieć inną wśród tylu galaktyk.
To jakoś uniosę, bo wiem czym jest duma,
lecz każda kolejna zamilknie jak z dratwy.
Świątynia wszystkoodpuszczenia
Swetry płowieją w słońcu, wesołe posągi
na ryczkach, ławkach pod kwadratowym blokiem,
niczym mityczne bóstwa. Prawie całe popołudnia
odprowadzają spokojnym wzrokiem mijających.
Spóźniony obiad wisi w powietrzu. Tajemnice
wsiąkają w drzewa, płyną z dwutlenkiem węgla.
Żadna z boginek nie może już zostać dziwką.
Czas jednak zdaje się być łagodny.
Opływa spokojnie jak strumyk kamienie.
Pozwala się długo cieszyć kolorowym życiem
pożyczonym z Wenezueli. Nie trzeba być mędrcem
aby wiedzieć, że nie ma się dokąd spieszyć,
jeśli jest po prostu dobrze.
Dzisiaj to tylko REM
Zapominam się w REM. Nie zawsze – czasami.
Tam widzę kominy. Wzdychają głęboko,
wykonują ściegi ponad wsią wysoko;
brzoza dopomaga srebrnymi drutami.
Kocham stare buty, chrupiące odgłosy,
herbatę z cytryną – koniecznie ze skórką,
przez biały ornament oglądać podwórko,
podziwiać jak zima maluje ci włosy.
Do dzisiaj powracasz – przypadkiem i nagle;
wymieniamy myśli, niekiedy oddechy;
rzucasz na mnie urok spod spoistej strzechy,
pojedyncze słowa wciągają jak scrabble.
Nie ma czasu pytać. Nikt z nas nie wygrywa.
Kocham kaloryfer, dziurawy koc w kratkę;
przydrożne cytrusy jakby miały czapkę,
kiedy tuż nad światłem śniegowa pokrywa
Kokarda na ustach
Jeśli życie jest płytkim oddechem,
to bardzo dobrze. Krócej za ciebie nie wyjdę.
Drewniana kukułka jak sęp rozszarpie godziny.
Zajmie to całe lata. A nawet wszystkie pory,
będą chwytać powietrze tylko dlatego, że muszą.
Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę,
jak to jest przelatywać sobie przez palce.
Patrz – jestem klepsydrą – trzymam się w biodrach.
Mam w sobie sto bilionów ziaren.
Pociągnij za wstążkę – tylko tak mogę się odzyskać.
Trzy razy iks
W ostatnim wierszu byłam dziwna. Tak jakbym miała pretensje.
Nie o to chodzi, ale wie(r)sz, poezja rządzi się swoimi prawami.
Mogę być szczera. Nie mam pretensji, ale mogę być szczera,
bo i tak gówno zrozumiesz. Zwyczajnie mam prawo do emocji.
Podobnie jak do wspomnień. Pamiętam twoje prośby nie zniszcz
mi kiedyś życia. Od wiersza jeszcze nikt (kto nie pisał) nie umarł,
więc czuj się bezpiecznie. O mnie też nie musisz się martwić.
Wiem, że tego nie robisz, ale chciałam być uprzejma. Spokojnie,
mam wszystko pod kontrolą. Przepaści i krawędzie. Równoważę.
Ale przyznaj, trochę się teraz przestraszyłeś. Emotikon smile.
Różo-kształtne słowa
Już cię ubierano w różo-kształtne słowa;
dla mnie ciągle mało o supłanych pnączach,
o tym jak świt słońce od ziemi odłącza,
ciekawskiej piwonii przechyla się głowa.
Odczuwam niedosyt – nie dajesz się więzić.
Zostają pamiątki, pocztówki malarzy;
pozdrowienia z zieleni ożywionej plaży
i koniecznie podpis – pędzelkiem z gałęzi.
Niejeden artysta próbował, nakłaniał,
odchyl lekko krzewy, czerwienie truskawek,
rozkaż drzewom zemleć światło na dziurawe,
choćby kora rwała – od wschodu, od stania.
Przelatują pasma – przez praskę, przez sito;
gęste, złote pukle anielskiego włosia;
zefir je chwyta, bo ktoś musi posiać –
jak ziarno dla gruntu – odłamki pszenżyta.
Znowu się nie zdąży. To nie czasu wina.
Nie dajesz się złowić literom z pasteli.
Ty masz świetlną dobę – choćby wszyscy chcieli,
strofy i pejzaże to ledwie godzina.
Już cię ubierano w różo-kształtne słowa;
dla mnie ciągle mało o supłanych pnączach,
o tym jak świt słońce od ziemi odłącza,
ciekawskiej piwonii przechyla się głowa…
Spacer na leżąco
Spacer na leżąco – niezwykłe mamidło,
do wieczora potrwa, potem każda praska
na ząbku księżyca, o ostrze roztrzaska –
sztukę jak abstrakcja, inne malowidło.
Taka sprawiedliwość – nigdy się nie uda,
ale ja chcę widzieć wskrzeszone ogrody,
kamienie, którymi – bawisz się w podchody,
sznurki za parkanem, jakby jakieś cuda.
Przy rozgrzanym murze zbyt leniwe koty,
ciasno pozwijane w motki szarej włóczki;
grzbiet się nie wydłuża, nie w głowie im sztuczki,
gdy niebo nad (s)nami rozkłada tarota.
Stary krzyż przy drodze – jest już prawie prochem,
będą stawiać drugi, gdy zamrze agonia.
Po co nowoczesny – zdziwiona piwonia
pachnie niemym makiem, zapytuje grochem.
Jedno wciąż tak samo. To, że się tak zmienia
i wraca nad ranem, niedługo po brzasku,
wytropi przy ziemi choć cząstkę odblasku,
zwierciadło z psiej miski, skrę z byle strumienia.
Spacer na leżąco – niezwykłe mamidło,
do wieczora potrwa, potem każda praska
na ząbku księżyca, o ostrze roztrzaska –
sztukę jak abstrakcja, inne malowidło.
amantes amare corpus
nigdy inaczej się nie spotkamy,
tylko w tym wierszu.
dlatego tak trudno będzie go skończyć.
jeszcze jedno słowo, spacja, litera.
jeszcze niech trwa, zanim znikniesz.
będę sobie wyobrażać, jak by to było
zrobić coś z inicjałów –
być czymś więcej niż orzeczeniem
nie proś mnie o kropkę
Sonet do Da ♪♪
Ile jest talentów za niską poprzeczką,
poczucia wartości, siebie jako kogoś?
Zbyt niską, by wyleźć, choćby jedną nogą,
lecz rozumiejących German lub Osiecką.
Do cna przejmujące – przypadkiem vibrato,
powtórka po radiu, niejedna oktawa,
czasem wokaliza w bezwiednych przejawach:
żarliwie, gwałtownie albo delicato.
Muzyczne notacje, wzór jak pogrzebaczem –
na sercu odciskasz nuty z każdej strony.
Kiedy ty się śmiejesz, wszystko we mnie płacze,
bo jak to możliwe stać nieporuszonym,
jeśli wokół pustka. Gdzie wszyscy słuchacze?
Czemu twoja miotła nie jest mikrofonem?
Granica
Świat jest dziwny. Zobacz, nie dalej jak przedwczoraj
dowiedziałaś się, że jesteś w szóstym miesiącu. Niby nic,
po prostu kolejny dzień ledwie odklejony od poprzedniego.
Nie wiem jak może być tak inny po tym, jak się zorientujesz,
że nosisz pod sercem albo gdzie indziej zupełnie nowe życie,
a zarazem taki sam – zlepek równiutko odmierzonych godzin.
Dzisiaj szłaś z torbą do marketu. Pewne sprawy są dość trwałe.
Nawet wtedy, kiedy już wiesz, że spodziewasz się raka,
dalej myślisz co na obiad, sączysz kawę, szukasz jutra.

fot. z archiwum autorki
Beata Gruszecka-Małek: Urodziłam się w 1986 r., mieszkam na wsi, lubię zimę, kruki i sowy. Inspirację czerpię z różnych źródeł, ale dominujące to przyroda, muzyka i miłość – najczęściej skomplikowana.
Poezja odnalazła mnie bardzo wcześnie, przyjaźnimy się od dzieciństwa, ale dopiero od niedawna czuję, że mogę jej ufać.
Jak większość piszących stale szukam odpowiednich ram dla rozrzuconych myśli i marzę o posiadaniu wyraźnego stylu, jednak wątpię, że to drugie kiedykolwiek się ziści.